MOJA DROGA NA ZACHÓD – c.d.

poprzednia część

W czasie, gdy my handlowaliśmy na targu rzeczami, których nie można było wziąć ze sobą, mama zajmowała się załatwianiem pakowania dobytku, który mieliśmy zabrać. Muszę tu wyjaśnić, dlaczego piszę, że to mama załatwiała coś, czy decydowała o czymś, choć tato żył. Otóż ojciec był stary, a utrata źródła utrzymania zaraz na początku wojny (najpierw weszli do nas Sowieci) wpłynęła na stan jego umysłu bardzo destrukcyjnie. Stał się dla mamy jeszcze jednym „dzieckiem”, o które musiała się troszczyć. Od początku wojny więc to ona była głową rodziny i ona pracowała na jej utrzymanie. Na szczęście została z nami nasza przedwojenna bona, Panna Janka, która już do końca wojny prowadziła nasz dom, prała, gotowała i utrzymywała porządek. Tato głównie pilnował nas.

Pewnego pięknego jesiennego dnia pojechaliśmy z naszymi rzeczami do Potutor – węzłowej stacji kolejowej, odległej o 9 km od Brzeżan. Niestety, pewnie ze względu na to, że mama niezbyt energicznie potrafiła załatwić transport, na miejscu okazało się, że jesteśmy jednymi z ostatnich chętnych do wyjazdu. Cały peron był już dawno zajęty przez wcześniejszych kandydatów do wyjazdu, mało tego – za peronem ciągnął się długi szereg różnych bud czy szałasów. Pierwszym stanowiskiem za peronem była zbudowana z pakunków i skrzyń buda inż. Lepszego, znajomego mamy. Była ona odsunięta od peronu o kilka metrów, bo bezpośrednio za peronem leżała stara kupa końskiego nawozu. Nasze skrzynie zostały wyrzucone w pobliżu, a potem ustawione na tym miejscu z trzech stron i przykryte tzw. „celtą” (grubą, namiotową tkaniną). Pod tą celtą na skrzynkach stały 2 materace sprężynowe, na których kładliśmy się z rodzicami i posłanie Panny Janki. Nawóz pod spodem okazał się bardzo przydatny, bo trochę grzał, a musieliśmy tam spędzić przeszło miesiąc. Naturalnie spało się w tych samych ubraniach i płaszczach, w których się chodziło w ciągu dnia. Pamiętam, że w ciągu całego tego okresu raz nas mama zawiozła do Brzeżan, gdzie mogliśmy się wykąpać.

Dla nas, dzieci, to wszystko było zabawą. Niedaleko była piaskownia, gdzie można się było bawić i urządzać sobie różne domki w ścianach z gliny, wieczorami dorośli palili ogniska, aby zrobić kolację, a potem się przy nich śpiewało albo słuchało ciekawych opowieści. Niestety, czasem były to opowieści tragiczne. Nasz transport nie mógł odjechać wcześniej dlatego, że zginął nasz kierownik – został wciągnięty przez Ukraińców w zasadzkę i  bestialsko zamordowany.

ciąg dalszy