Ciąg dalszy – Moje liceum – Państwowe Liceum Sztuk Plastycznych we Wrocławiu w latach 1950-1952

W 1950 roku kończyłam 16 lat. Mieszkałam wtedy z rodzicami w Ząbkowicach Śl. i chodziłam do Liceum Ogólnokształcącego. Miałam bardzo starego ojca i młodszego brata – utrzymywała nas mama, która była inżynierem ogrodnictwa i pracowała wówczas w cukrowni Ząbkowice w Dziale Plantacji. Doszłam do wniosku (może pod wpływem koleżanek), że muszę raczej zdobyć jakiś zawód, aby pomóc mamie utrzymać rodzinę, niż kontynuować naukę w ogólniaku. Próbowałam z koleżankami zapisać się do handlówki w Świdnicy, ale była tam tak niesympatyczna sekretarka, że skutecznie mnie zniechęciła do kariery ekonomicznej.

Wtedy przypadkowo spotkałam na ulicy koleżankę z mojej klasy, która oznajmiła, że właśnie zdała egzamin do Liceum Plastycznego we Wrocławiu. Bardzo mnie to zbulwersowało, gdyż w opinii koleżanek to ja właśnie byłam klasową „malarką”. Mama załatwiła mi podróż do Wrocławia samochodem służbowym, którym jechał jej szef. Nie było to takie proste – na rogatkach miasta stały wówczas posterunki MO, które kontrolowały pasażerów samochodów. Kierowca jednak był „nie w ciemię bity” i pojechał przez Klecinę, gdzie żadnych posterunków nie było.

W szkole dowiedziałam się, że są jeszcze miejsca i mogę zdawać egzamin w końcu sierpnia. Przyjechałam już normalnie pociągiem, egzamin zdałam i 1.września mogłam rozpocząć nowy rozdział w swoim życiu. Mieszkać miałam u dalekich krewnych mamy.

W PLSP były wówczas klasy „A” – dla uczniów po 7. kl. szkoły powszechnej i klasy „B” – dla tych po 9. kl. LO. Przyszłam do swojej klasy i spotkałam się z następującym przyjęciem: „ty, mała, marsz do swojej klasy, tu nie ma miejsca dla dzieci”. Nie wiem, czy rzeczywiście byłam jeszcze niezbyt wyrośnięta, czy tylko wyglądałam tak smarkato, ale pierwsze kroki nie były zachęcające. Trochę potrwało, zanim klasa mnie zaakceptowała. Trudno jednak się dziwić, skoro najmłodsi mieli po niecałe 16 lat, a najstarszy kolega 26. Takich po dwudziestce było więcej. Dla nich rzeczywiście byliśmy „dzieciakami”.

Szkoła mnie zachwyciła. Nie siedziało się w ławkach, tylko przy stołach zestawionych w rzędy. W naszej klasie były 4 rzędy stołów dla ok. 40 uczniów i uczennic. Służyły nam nie tylko do położenia na nich książek i zeszytów, ale również do takich przedmiotów, jak liternictwo czy kompozycja użytkowa, gdzie na stole musiały leżeć większe arkusze papieru. Na lekcjach rysunku „deski” z przypiętymi arkuszami papieru przeważnie opieraliśmy pionowo o stoły. Lekcje z dwóch przedmiotów odbywały się poza naszą klasą: rzeźba w sali rzeźby (polegała na lepieniu z gliny rzeźbiarskiej) i wiedza o sztuce w klasie na parterze, która jako jedyna miała zaciemnienie i można było korzystać z epidiaskopu. Ten przedmiot wykładał prof. Stanisław Kopystyński, malarz, który był równocześnie dyrektorem liceum. Wychowawcą naszej klasy był prof. Andrzej Will, malarz i autor satyrycznych rysunków, o czym ja wówczas nie miałam pojęcia.

Dla mnie przedmioty ogólne były równie ważne, jak przedmioty artystyczne, szybko więc zostałam „dobrą uczennicą”. Natomiast wielu kolegów (szczególnie tych starszych) urywało się z lekcji matmy czy polskiego, żeby biegać na dworzec kolejowy czy plac targowy i szkicować tam różne typy ludzkie. Uświadomiłam sobie wtedy, że „bycie artystą” nie jest moim powołaniem. Jeżeli interesują mnie wszystkie przedmioty, nigdy nie będę pierwszorzędną artystką-malarką, a „bycie” byle jaką malarką mnie nie pociągało. Doszłam do wniosku, że powinnam pójść raczej na architekturę, gdyż skoro nie mam zadatków na geniusza – rzemieślnik-architekt zawsze będzie potrzebny. Myślę, że pewien wpływ na tę moją postawę miał fakt zaprzyjaźnienia się z rówieśnicą, której ojciec był profesorem historii architektury na Politechnice.”

Klasa IB mieściła się na II piętrze, była duża, jasna i przestronna. Jej wielkie, oszklone drzwi oświetlały ciemny korytarz. Drugim źródłem światła na korytarzu było okno na półpiętrze schodów. Na tych schodach koledzy z upodobaniem ćwiczyli sceny z wojennych filmów – jeden udawał, że strzela, a drugi się staczał po schodach, próbując chwycić się poręczy.

W następnym roku nasza klasa (IIB) mieściła się na I piętrze, też z oknami wychodzącymi na ul. Nową. Po drugiej stronie tej ulicy stała zrujnowana poniemiecka willa, w której schronienie znajdowały różne męty społeczne. Któregoś dnia w czasie lekcji obrzucili nasze okna kamieniami, wybijając wiele szyb. Nasi chłopcy przez okno, korzystając ze ściennej latarni, pobiegli za łobuzami, ale żadnego nie udało im się schwytać. Lekcję przerwano, a nasz wychowawca, prof. Szczupaczkiewicz (malarz), musiał się zająć szybami. Załatwił to w ten sposób, że ramy, w których były wybite szyby, wzięli uczniowie i zanieśli do szklarza. Cała klasa brała w tym udział, zaś na drugi dzień przynieśliśmy je z powrotem. Koledzy robili sobie różne kawały w czasie „pustych przebiegów”, np. pierwszy idący przyczepiał się do kogoś obcego, idącego w tym samym kierunku, a reszta sznureczkiem szła za nim. Czasem dłuższa chwila mijała, nim taki delikwent się zorientował, że coś się za nim ciągnie.

Innym razem przerwę w lekcji sprokurowaliśmy sami. W szkole nie było centralnego ogrzewania – w każdej sali stał piec duży, żelazny, z rurą prowadzącą do przewodu kominowego. Nie było też szatni – wieszaki na okrycia też stały w klasie. Pamiętam jak w zimie, w czasie lekcji angielskiego, ktoś wrzucił do pieca coś śmierdzącego. Profesor kazał otworzyć okna. Wtedy wszyscy rzucili się do wieszaków i zaczęli wkładać płaszcze, kurtki, co tam kto miał. A trzeba powiedzieć, że na język angielski chodziła tylko połowa klasy – druga połowa miała mieć w tym czasie rosyjski, tylko że nie było nauczyciela. Wobec tego w lecie my od rosyjskiego mieliśmy legalne wagary, a w zimie siedzieliśmy w klasie z „anglikami”. Profesorem był kustosz biblioteki Politechniki Wrocławskiej, niewątpliwie znający język, ale nie potrafiący zapanować nad taką zgrają. Przerwy w lekcjach były więc na porządku dziennym.

Ciekawie się ten angielski skończył dla naszej części klasy. Ponieważ na świadectwie maturalnym musiała się znajdować ocena z języka, a połowa klasy nie uczyła się żadnego, rozwiązano to w ten sposób, że musieliśmy się nauczyć czytać i tłumaczyć pierwszy tekst z jakiejś „ich” książki oraz odmieniać przez osoby „to be” i „to have”. Na tej podstawie zaliczono nam język angielski.

Jeszcze w I klasie zaczęłam uprawiać szermierkę. Chyba przyszedł ktoś do naszej szkoły zareklamować ten sport, gdyż do sekcji szermierczej klubu sportowego „Unia” zapisało się sporo uczniów i uczennic „Plastyczniaka”. Okazało się to dla wielu z nas zbawienne, gdyż wśród nauczanych przedmiotów nie było w naszej szkole WF.

Nasi profesorowie dostawali czasem jakieś większe zlecenia przy okazji różnych imprez państwowych. Często wtedy angażowali uczniów do wykonania prac przy tych zleceniach. Pamiętam, jak raz z koleżanką miałam zrobić dekoracje w jakimś pawilonie na terenach „powystawowych” (po Wystawie Ziem Odzyskanych, która była w 1948r.). Zrobiłyśmy dekorację z papieroplastyki, która była wówczas bardzo modna – dekoracja wzbudziła ogólny aplauz, tylko miałyśmy kłopoty z otrzymaniem honorarium.

Gdzieś w połowie II klasy otwarto we Wrocławiu internat dla uczennic szkół artystycznych. Mieścił się on na rogu ul. Biskupiej i Wita Stwosza, w budynku istniejącym do dziś. Wejście było od ul. Biskupiej. Nie wiem, z jakich jeszcze szkół dziewczęta tam mieszkały. Z naszej klasy było 11 uczennic. Pierwsza z koleżanek, która tam zamieszkała, dostała pojedynczy pokój na II piętrze. Resztę z nas, które zgłosiłyśmy się później, ulokowano na IV piętrze w pokojach dwuosobowych. Dawało to dużą swobodę – kierownictwo mieściło się na I piętrze. Ale oznaczało też spore niedogodności – woda dochodziła tylko do II piętra i tam też znajdowała się łazienka i sanitariaty. Ponieważ zaś nasz budynek przylegał do zrujnowanej kamienicy, przychodziły stamtąd szczury i spotkanie szczura na schodach, jak się wracało wieczorem z WC, nie należało do rzadkości. W dodatku na schodach nie było światła – były one oświetlone jedynie pośrednio, światłem padającym z przeszkleń w drzwiach do pokojów (o ile pamiętam, były to przeszklenia takie, jakie teraz robi się w łazienkach).

Pewnego razu, wieczorem, mały szczurek przez otwarte drzwi wpadł do naszego pokoju. Chciałyśmy z moją współlokatorką wyrzucić nieproszonego gościa, ale to nie było takie łatwe. Po pierwsze, trzeba go było złapać. Gdy próbowałyśmy schwytać go za ogon, uciekał na szafę. Chciałyśmy zdjąć go z tej szafy, stając na poręczy łóżka – zeskakiwał na podłogę. Ja miałam taką przedwojenną walizkę – gdy szczurek kolejny raz wlazł na szafę, otworzyłyśmy walizkę na podłodze i zatrzasnęłyśmy, gdy tylko do niej skoczył. No, ale to dopiero połowa sukcesu. Teraz jedna z nas miała go z walizki wypuścić na korytarzu, a druga stała w uchylonych drzwiach pokoju, żeby na korytarzu było coś widać. Naturalnie, jak tylko walizka została uchylona, szczurek skoczył w kierunku światła prosto na nogi tej, co stała w drzwiach. Krzyk, nogi w górę i szczurek znów był w pokoju. Wobec tego zamieniłyśmy się – „bo ty się boisz”. Historia się powtórzyła, więc za trzecim razem, gdy już szczurek był w walizce, bezlitośnie otworzyłyśmy ją za oknem. Choć było to IV piętro, na drugi dzień nie było śladu szczurka na chodniku pod oknami. Podobno te gryzonie przy tego rodzaju okazjach pomagają sobie ogonem.

W maturalnej klasie jednym z przedmiotów była chemia z technologią. W dodatku miał to być przedmiot maturalny. Była to moja zmora (i nie tylko moja). Chemia w ogóle była dla mnie nauką tajemną, wzory chemiczne znaczyły dla mnie tyle, co plamy na ścianie i chodziłam do swojej ciotki, która w czasie wojny studiowała chemię na tajnych kompletach, aby mi rozjaśniała te tajemnice. Pamiętam, że któregoś dnia, idąc się uczyć do ciotki, zatrzymałam się przy koleżankach, które się akurat uczyły głośno czytając o pozłotkach – i potem było to jedno z moich pytań na maturze!

Chemik na szczęście przed maturą zachorował. Ponieważ chyba z pół klasy nie było jeszcze przez niego dopuszczone do matury, „Szczupak” (nasz wychowawca) ujął sprawę w swoje ręce i zrobił nam klasówkę z chemii. W czasie tej „klasówki” chodził między stołami, pytając każdego „czy umiesz to zrobić?” Chemik podobno mało apopleksji nie dostał, jak mu przynieśli te klasówki do poprawy, ale nie zdążył wyzdrowieć przed konferencją pedagogiczną i tak cała klasa do matury została dopuszczona.

Jak już pisałam, wiedzę o sztuce mieliśmy w klasie na parterze. Gdy my byliśmy w IIB, tam się uczyła IVA. Nasze przyjście tam na lekcję, zaczynało się od otwierania okien. Powstała wtedy piosenka, opisująca ten problem:

Czwarta klasa się tutaj uczyła

i okropnie nasmrodziła,

dziki smród jest wzdłuż i wszerz,

się go strzeż, się go strzeż, się go strzeż!

Jeśli chcesz się położyć w grób,

idź do czwartej, tam taki jest smród,

gdy na sztuce musimy tam być

to odechciewa się żyć!

Czwarta klasa … itd.

Śpiewaliśmy to na melodię modnej wówczas piosenki „Uśmiechnij się, a za to / w górach znów spędzimy lato / choć w górach czasem też / pada deszcz, pada deszcz, pada deszcz”.

Tak w ogóle to były dosyć ponure „czasy stalinowskie”, jak się to teraz mówi. Owszem, nie rozmawiało się o wielu rzeczach, które mogły się stać powodem do jakichś nieprzyjemności. Pamiętam, jak w czasie przerwy w rysunku maturalnym (który robiliśmy 3 dni) prof. Szczupaczkiewicz powiedział o mnie: „Jeżewska dla mnie to taka córka dziedzica – jak wyjdzie przed dwór, jak wrzaśnie na ekonoma …” Wszyscy się roześmieli, a ja wychodząc ze szkoły ze swoją przyjaciółką zastanawiałam się, co on może o mnie wiedzieć i czy nie zaszkodzi mi to w najbliższej przyszłości. Miałam bowiem poważny feler – nie należałam do ZMP. Moja przyjaciółka też nie należała, ale jej ojciec był profesorem Politechniki, więc ona się nie obawiała o swoje studia. Ja za to nadrabiałam stopniami – miałam najlepsze stopnie z klasy i spodziewałam się dyplomu „przodownika nauki i pracy społecznej”, bo we wszystkich pracach społecznych brałam zawsze czynny udział (prace polegały np. na odgruzowywaniu jakichś fragmentów wrocławskich ruin). Ale, ponieważ nie należałyśmy do ZMP, nie musiałyśmy zostawać na zebraniach, ani chodzić na różne pochody. Kiedyś w wolny dzień pojechałyśmy na wycieczkę i wracając tramwajem z dworca, zobaczyłyśmy naszą klasę wracającą z pochodu. Gdybyśmy się schowały, byłby spokój, ale nam się zachciało im pomachać, więc kolega przewodniczący ZMP poczuł się w obowiązku pogrożenia nam konsekwencjami. Ale w rezultacie skończyło się na niczym.

Ostatnie tygodnie przed maturą były pogodne i ciepłe. Dziewczęta uczyły się więc często na płaskim dachu naszego internatu, a moja współlokatorka dla rozprostowania kości przeciągała się stając na wystającym fragmencie dachu. Lekcje jeszcze trwały i nasz wychowawca grzmiał na nich: „Co wy tam wyprawiacie w tym internacie? Zamiast się uczyć, jakieś wygibasy na kominach ćwiczycie? Co to będzie na egzaminie?”

Egzamin maturalny zdawaliśmy w naszej klasie. Na pisemnym z polskiego były trzy tematy. Ja pisałam na temat konstytucji, która właśnie w tym roku została uchwalona. Drugiego tematu nie pamiętam, za to trzeci miał być porównaniem przesłania zawartego w książkach Matka Gorkiego i Stare i nowe Rudnickiego. Na 41 osób w klasie nikt go nie pisał, gdyż nie było ani jednej osoby, która by przeczytała obie książki.

Na pisemnym z matmy wielkie wzięcie miały bułki, roznoszone w czasie II śniadania. Ja to znam tylko z opowieści, bo nie potrzebowałam pomocy, ale ponoć koledzy z młodszych klas stanęli na wysokości zadania i zaangażowali odpowiednich „ekspertów”.

Po pisemnym polskim i matematyce był egzamin z rysunku, o którym już wspomniałam, a który zdawaliśmy w auli. Tematem była martwa natura składająca się z jakiejś rzeźby ustawionej na jakiejś konstrukcji i przyozdobionej jakąś draperią. Rysowaliśmy po kilka godzin dziennie przez trzy dni.

Gdy już oceniono nasze prace pisemne i rysunkowe, rozpoczął się czas egzaminów ustnych, które też odbywały się w naszej klasie. Czekaliśmy w napięciu pod drzwiami na wezwanie. Gdy weszłam do sali, posadzono mnie przed polonistą. Obok siedział wizytator z kuratorium. Pierwsze pytanie było o Sielanki Szymona Szymonowica. Zaczęłam odpowiadać, że ŻeńcyKołacze, a wizytator pyta: „a jak się zaczynają Kołacze? Ja na to, że nie wiem, bo my przerabialiśmy Żeńców. A na to wizytator: Skrzecze sroczka na płocie, jadą goście nowi, sroczka czasem omyli, czasem prawdę powie, widzi pani, już tyle lat minęło od mojej matury, a ja to wciąż pamiętam”. Ja wybuchnęłam śmiechem i powiedziałam, że ja też na pewno to zapamiętam! Podobno koledzy przed salą, którzy stawali sobie na ramionach i zaglądali do sali przez górne szyby w drzwiach, na ten widok orzekli, że ta matura chyba nie jest taka straszna, bo Wiśka ryczy ze śmiechu.

Później zdawałam wiedzę o sztuce, potem chemię z technologią, której się bałam najbardziej, ale pytania nie były zbyt trudne, a poza tym miałam trochę szczęścia, bo odpowiedź na pytanie dodatkowe odgadłam właściwie. Po technologii przyszła kolej na omówienie rysunku maturalnego

Na koniec poproszono mnie o zajęcie miejsca przed profesorem od zagadnień współczesnych. Obok niego siedziała pani – tzw. czynnik społeczny. O ile pamiętam, pierwsze pytanie dotyczyło okresu wspólnoty pierwotnej. Drugiego pytania nie pamiętam, ale dość gładko na nie odpowiedziałam, natomiast trzecie to była rewolucja październikowa. O tej rewolucji wiedziałam tyle, że wybuchła w 1917 roku i że przywódcą był Lenin. Ale w zeszycie do zagadnień mieliśmy podyktowane 5 cech imperializmu wg Lenina i 5 sprzeczności imperializmu wg Stalina (albo odwrotnie), co znakomicie nadawało się do wykucia na pamięć. Wobec tego zaczęłam rzeczowo: Rewolucja październikowa wybuchła w Rosji w 1917 roku. Jej przywódcą był Lenin. A dlaczego wybuchła właśnie tam? Bo Rosja była najsłabszym ogniwem kapitalizmu, którego cechy wymienił Lenin – i tru-tu-tu jedna za drugą – a sprzeczności określił Stalin – i jak byłam w połowie tych „sprzeczności” zachwycona pani „czynnik” przerwała mi wołając: wystarczy, wystarczy, i tak będzie piątka!

Gdy już wszyscy z naszej grupy zostali przepytani, ustawiono nas w szeregu i komisja ściskała nam dłonie. Pani „czynnik” ściskając mi dłoń zawołała z emfazą: a to nasza pani-słowiczek tak śpiewała odpowiedzi! W związku z czym nie było żadnych problemów z dyplomem „przodownika nauki i pracy społecznej” – jeden dostałam ja, a drugi otrzymał przewodniczący klasowego koła ZMP. Taki dyplom pozwalał na dostanie się na studia bez egzaminu wstępnego. Co prawda na architekturę, gdzie złożyłam papiery, trzeba było jednak zdać rysunek, ale po Liceum Plastycznym nie stanowiło to dla mnie problemu.

Wieczorem tego dnia wyjechałyśmy z przyjaciółką nad morze, na Szermiercze Mistrzostwa Polski, które w tym roku odbywały się w Gdańsku. Mnie i kilka osób z naszego Liceum wysłał klub sportowy „Unia”, raczej dla nauki (bo nie startowaliśmy), przyjaciółka pojechała do swojej rodziny. Byliśmy zakwaterowani w Hotelu Nadmorskim w Sopocie i codziennie oglądaliśmy zawody, kibicując wybranym zawodnikom. Poza tym ja z przyjaciółką zwiedzałam Gdańsk i Oliwę, a nawet wybrałyśmy się do Cetniewa, gdzie nasi czołowi szermierze przygotowywali się do Olimpiady w Helsinkach.

Po powrocie do Wrocławia wpadłyśmy w wir przygotowań do Komersu. Bal maturalny też odbywał się w naszej klasie i bawiłam się wspaniale aż do szóstej rano. Złośliwa koleżanka twierdziła, że uwodziłam naszego „kreślarza” (wykładowcę od rysunku technicznego). W rzeczywistości był on studentem Politechniki i na naszym balu czuł się równie dobrze, jak my. A że tańczyło nam się doskonale, wypiliśmy „bruderszaft” i rano odprowadził mnie i moje koleżanki do internatu.

MOJA DROGA NA ZACHÓD c.d.

Dość długo nic nie pisałam – szukałam zdjęcia, które byłoby znakomitą ilustracją moich wspomnień harcerskich. Zdjęcie to było zamieszczone na stronach miłośników ziemi ząbkowickiej i dostałam (dzięki Marylce) linki do tych stron, ale mimo wielokrotnych prób przewijania zdjęć do skutku nie przyniosło to oczekiwanego rezultatu. Po prostu zdjęć jest tyle, że w końcu pozostają na ekranie puste kwadraty i nic się niżej nie chce wyświetlić. Przypuszczam, że one tam gdzieś są, ale pozostają niedostępne.

Na tym zdjęciu była większość naszej drużyny harcerek (w tamtych latach nie było w harcerstwie koedukacji). Była na niej nasza drużynowa dh. Szurmińska, przyboczna dh. Marysia (o ile dobrze pamiętam), dh. zastępowa i my – zwykłe harcerki. M.in. na samym froncie była Marysia, która była żydówką – wychowanką właścicieli cukierni w Rynku. Nikt jej nie próbował „nawracać”, mimo że całą drużyną chodziłyśmy do kościoła w czasie różnych uroczystości. Były moje koleżanki z klasy – Basia, Terenia i Janeczka, która niedługo potem umarła.

Ta śmierć była wielkim wstrząsem dla nas wszystkich. Była jedną z nas, szóstoklasistek. Była mała, więc siedziała w pierwszej ławce (ja siedziałam za nią, w drugiej ławce). Wtedy w szkole były ławki poniemieckie, na czworo uczniów jedna. W naszej klasie po lewej stronie siedzieli chłopcy, po prawej dziewczynki (patrząc od drzwi – od strony nauczyciela odwrotnie). I kiedyś w czasie lekcji zobaczyłam, że Janeczka nagle przechyla się na kolana siedzącej obok koleżanki – straciła przytomność. Krzyknęłam, lekcję przerwano, wezwano pomoc. Potem Janeczka była w szpitalu, ale już nie wyzdrowiała i całą drużyną odprowadzałyśmy ją na cmentarz. Bardzo żałuję, że nie mogę zamieścić tego zdjęcia – to by było jakieś upamiętnienie jej.

Harcerstwo działało po wojnie do 1948 roku. Naszą komendantką hufca była druhna Janina Pałetko. Podobno w czasie wojny była w Szarych Szeregach – starsze druhny na pewno wiedziały o Niej dużo więcej – my małe nie byłyśmy dopuszczane do wszystkich informacji. Była Ona wówczas matką dwójki małych dzieci, którymi zajmowała się jej matka. Gdy hufiec jechał na obóz, zawsze wynajmowała dla swej matki i dzieci jakiś pokój w pobliżu, żeby móc ich doglądać i równocześnie mieć pieczę nad harcerkami, powierzonymi jej opiece. Druhny funkcyjne na obozie, będące uczennicami starszych klas gimnazjum, były bardzo odpowiedzialne i były dla nas młodszych wzorcami do naśladowania.

Ja, niestety, nigdy nie byłam wzorem. Byłam roztrzepana, zapominalska i wciąż zbyt dziecinna. Dlatego pewnie nie mogłam złożyć przyrzeczenia. W 1948 roku pojechałam na obóz z nadzieją, że w końcu zasłużę na krzyż harcerski. Obóz zaczął się normalnie, zaraz na początku zdobyłam sprawność „zdobniczki” dekorując teren przed naszym namiotem, ale po tygodniu druhna Komendantka została wezwana do Komendy Chorągwi we Wrocławiu. Po Jej powrocie dowiedziałyśmy się, że tam otrzymała polecenie przeniesienia obozu na miejsce przeznaczone dla całej Chorągwi. Nasza Komendantka nie zgodziła się na to, powiedziała, że Jej dziewczęta nie będą 2 razy urządzać obozu, ale musiała obóz zlikwidować. Ustaliła razem z obozową starszyzną, że wrócimy do domu i za resztę pieniędzy pojedziemy jeszcze w czasie tych wakacji na wycieczkę do Krakowa. Na wycieczkę pojechałyśmy, owszem, była bardzo udana, ale ja znów nie mogłam złożyć przyrzeczenia. A potem się okazało, że harcerstwo zostało zlikwidowane, a dla młodzieży powołano nową organizację – Związek Młodzieży Polskiej – ZMP. Nigdy się z tym nie pogodziłam.