Właściwie powinnam już skończyć, bo przecież już jestem na tym zachodzie. Myślę jednak, że powinnam doprowadzić swoją peregrynację do Wrocławia, bo we Wrocławiu osiadłam w końcu na resztę życia. Ząbkowice były dla mnie tylko pewnym etapem.
Wielką radością dla mojej mamy był fakt przyjazdu do Ząbkowic inż. Lepszego z rodziną. Otrzymał on zadanie stworzenia urzędu geodezji dla powiatu ząbkowickiego. Naturalnie było to połączone z otrzymaniem ładnego mieszkania w kilkurodzinnym domu z ogrodem. Mama postanowiła posłać mnie na naukę gry na pianinie – pani Lepszowa była taką nauczycielką. Moja mama ładnie grała na pianinie, sama przepisywała sobie nuty, ale całe życie żałowała, że nie uczyła się grać w młodości i postanowiła uszczęśliwić mnie. Niestety, dla mnie nie było to radością, tylko uciążliwym obowiązkiem. Ale zagrałam jakiś kawałek na komisji, która przydzielała poniemieckie pianina dla uczącej się młodzieży.
Moim największym szczęściem było harcerstwo. Bardzo pilnie chodziłam na zbiórki harcerskie i zaraz w czasie pierwszych wakacji w lecie 1946 roku pojechałam na obóz harcerski. Okazało się jednak, że jestem zupełnie niedojrzała do życia obozowego. Pisałam już, że byłam wtedy mała, jak na swój wiek. Ale nie tylko to spowodowało, że umieszczono mnie w budynku z zuchami, a nie w namiotach. Po prostu miałam długie włosy, które mama codziennie zaplatała mi w warkoczyki z kokardami, a ponieważ nie ucięła mi od urodzenia ani jednego włoska, były one cienkie, jak pajęczyna. Ja sama nie potrafiłam się uczesać i komendantka musiała wyznaczyć starszą druhnę do czesania mnie. Może z powodu tych „mysich ogonków” dostałam przezwisko Mysza.
Ten mój pierwszy obóz harcerski był w Lasówce – wiosce koło Barda, które wtedy nazywało się Wartą. Do Warty chodziłyśmy w niedzielę na mszę całą drużyną. Chodziłyśmy też kąpać się w Nysie przy tamie, która była bliżej Przyłęku. O ile wiem, starsze druhny chodziły też pomagać przy żniwach, ale nas małych nie posyłano tam. Na tym obozie była też jedna z moich koleżanek szkolnych, Basia, młodsza ode mnie o kilka miesięcy, ale ona mieszkała w namiocie, bo była wówczas wyższa ode mnie (chodziła w pierwszej czwórce), a przede wszystkim była o wiele bardziej samodzielna. Nikt jej nie musiał czesać, choć też miała długie włosy. Gdy starsze druhny szły do pomocy przy żniwach, my małe zbierałyśmy chrust, bo wieczorami zawsze były ogniska. Przy tych ogniskach uczyłyśmy się piosenek harcerskich, przedwojennych i powojennych. Śpiewałam je, nie zawsze rozumiejąc. Pamiętam np. taką:
„1.-Harcerze będą na „becukszajny”/ Krzywy, garbaty też będzie fajny/ Bo tych harcerzy jest mało tu/ Jest ich zaledwie coś koło stu./ 2.-Na becukszajny materiał lichy/ Same szpargały, same drelichy/ A tym szpargałem harcerze są/ Bo na becukszajn być bardzo chcą./ 3.-Męski narodzie, jakiś ty głupi/ Taki becukszajn każda z nas kupi/ Bo on kosztuje złoty lub dwa/ A te pieniądze każda z nas ma!”
Dziś wiem, że to było wyraźnie efektem wojny, bo becukszajny to były podobno kartki na zakupy z czasów niemieckich. Wówczas nie miałam o tym pojęcia.