Po minięciu granicy wszystko było dla nas zdumiewające. Zaraz na pierwszej stacji pojawiła się sprzedawczyni słodkich bułek. Były one układane na blasze obok siebie, rosnąc zlepiały się i potem się je odrywało od reszty. Bardzo nam smakowały! Pociąg zaczął mieć przestoje, nie wiadomo było, kiedy ruszy. Z tego, co później słyszałam od mamy, wiem że niekiedy ludzie się składali na jakieś spirytualia dla obsługi, żeby pociąg mógł pojechać dalej.
Pierwszy dłuższy postój był na stacji Dębica. Pociąg stał tam 5 dni, zupełnie bez powodu, jak nam się wydawało. Możliwe, że wtedy właśnie odbyła się ta zbiórka dla obsługi. Drugi kilkudniowy postój nastąpił w Tarnowie. Tam mieszkała kuzynka mamy – pamiętam, że mama nas do niej zaprowadziła i mogliśmy się wykąpać! Wszystko to było okupione nadludzkim wysiłkiem mojej mamy, która musiała sama mierzyć się z wyzwaniami, jakie jej los stawiał na drodze. Pewnego razu na takim postoju raptem tato zaczął się wdrapywać na górę. Chwilę przedtem widziany był na swoim miejscu na materacu, mama więc stwierdziła, że musiał spaść między wagony – dziwne było tylko to, że nic mu się nie stało, ale ponieważ był w płaszczu podbitym futrem i w futrzanej czapce na głowie, uznano to za dowód boskiej opieki nad nami.
Gdy dojechaliśmy do Krakowa, opuścili nas nasi współtowarzysze podróży. Brat inż. Lepszego był profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego i oni jechali do niego. Nasz pociąg jechał dalej, na Śląsk. Tam stanął na stacji w Bytomiu i tu mama załatwiła wyładunek naszych rzeczy. Miała zamiar dostać się do Zabrza, gdyż tam znaleźli się nasi znajomi z Brzeżan, pp. Siwkowscy, którzy zaoferowali nam wspólne mieszkanie zanim się zagospodarujemy. Mama wysłała dzieci z tatą do Zabrza, chyba dorożką, a sama została, żeby pilnować naszego bagażu. Nie wiem, czy Panna Janka pojechała z nami, czy została z mamą. Wiem z mamy opowiadań, że musiała stawiać czoła pijanym krasnoarmiejcom, którzy próbowali coś podkraść, ale widocznie nic atrakcyjnego nie było na widoku, bo jakoś się jej udało dotrwać do rana. Wtedy wynajęła ciężarówkę, na którą dało się załadować wszystkie nasze bagaże, tyle że niezbyt fachowo. Okazało się to w czasie jazdy – kierowca jechał „po kawalersku” i na jakimś zakręcie mama ujrzała, jak jej skrzynia z porcelaną „frunęła” z góry i roztrzaskała się na jezdni. Kierowca podobno nawet nie zwolnił. (Potem mieliśmy tylko płytkie talerze, bo głębokie były w tej roztrzaskanej skrzyni.)
PP. Siwkowscy odstąpili nam jeden pokój. Mieszkali na pl. Krakowskim, na trzecim piętrze. Mama dostała pracę w sekretariacie szkoły muzycznej, a my z bratem zaczęliśmy chodzić do szkoły podstawowej, która się znajdowała bardzo niedaleko. Ja poszłam do piątej, a mój brat do czwartej klasy. Dzieci w mojej klasie były z różnych stron, niektóre dosyć już zżyte, ale pamiętam, że na pytanie mamy: „jak tam jest w szkole?” odpowiedziałam: „a, mamy taką jedną Szwabkę, nie umie mówić po polsku!” i wtedy moja mama strasznie się zdenerwowała. Powiedziała do mnie: „nie mów tak, to jest taka sama Polka, jak ty, ale tutaj nie można było mówić po polsku, mogło to być ukarane śmiercią. Jak więc ona ma umieć teraz mówić? Nigdy więcej nie nazwij jej Szwabką, ale staraj się jej pomagać w nauce polskiego.” Nie pamiętam już, czy mogłam jej dużo pomóc, bo niedługo przestaliśmy chodzić do tej szkoły. Za to wiem, że siostra mego późniejszego męża (urodzonego w Katowicach), moja równolatka, była właśnie taką „Szwabką” i tak dokładnie starała się wyprzeć niemczyznę ze swojej pamięci, że nie znała później ani słowa po niemiecku. Mój mąż i jego starsza siostra byli dzięki wojnie dwujęzyczni, bo matka w domu rozmawiała z nimi po polsku. Ale oni byli starsi i rozumieli, że poza domem nie można się po polsku odezwać. Natomiast młodsze dzieci mogły być w śmiertelnym niebezpieczeństwie i żadna matka nie chciała ich na to narażać. A po wojnie koleżanki-Polki nie wszystkie miały tak mądrą mamę, jak moja.