MOJA DROGA NA ZACHÓD – c.d.

Po feriach świątecznych okazało się, że wyjedziemy z Zabrza. Mama nawiązała kontakt z ciocią Lunią, siostrą Taty i postanowiła nas zawieźć do Ząbkowic Śląskich, gdzie syn cioci, Janusz, został właścicielem poniemieckiego młyna. Pojechaliśmy pociągiem do stacji Kamieniec Ząbkowicki, gdzie mieliśmy się spotkać z Januszem. Rodzice z bratem siedzieli przy walizkach, a ja łaziłam po pomieszczeniach dworca, przyglądając się podróżnym. W pewnym momencie zobaczyłam młodego człowieka w wysokich butach i skórzanej kurtce, który wyraźnie kogoś szukał. Pobiegłam do mamy i powiedziałam, że chyba Janusz nas szuka. Rzeczywiście, jak zobaczył moich rodziców, przywitał się i zaczął zbierać nasze manatki. Wsadził nas do wynajętej dorożki, wyglądającej jak dyliżans, a sam wsiadł na motocykl, którym zawsze jeździł. (Ząbkowice leżą 9 km od Kamieńca wzdłuż linii kolejowej, drogą jest to nieco dalej.)

Pierwszym zaskoczeniem była dla mnie głowa jelenia na kamieniczce przy wjeździe do starego miasta. Potem minęliśmy rynek, koło poczty opuściliśmy stare miasto i okazało się, że ciocia mieszka tuż koło stacji kolejowej. Widocznie zbyt długo trzeba by było czekać na przesiadkę, bo do Ząbkowic prowadziła boczna linia. U cioci zaczęliśmy poznawać nowe mieszkanie, zagospodarowywać się, no i w końcu musieliśmy pożegnać się z mamą, która wracała do Zabrza, żeby tam dotrwać do końca roku szkolnego.

Poszliśmy do nowej szkoły. Chyba dyrektorem był p. Tietianiec, którego syn chodził do jednej klasy z moim bratem. Do szkoły chodziliśmy bardzo chętnie, bo to było jedyne urozmaicenie w naszej sytuacji – inaczej musielibyśmy całe dnie spędzać w towarzystwie starych ludzi. Ja bardzo lubiłam się uczyć, więc szybko nadrobiłam braki i stałam się pełnoprawną członkinią klasowej społeczności. Wstąpiłam też do harcerstwa, bo moją „idolką” była Danka, córka naszych gospodarzy z Zabrza, która przed wojną była drużynową harcerek i ja bardzo chciałam być do niej podobną. Musiałam wtedy być bardzo mała, jak na swój wiek, bo zawsze chodziłam na końcu drużyny, z jednej strony ja, z drugiej moja koleżanka Terenia. Harcerstwo było moją „szkołą życia”, przede wszystkim dzięki naszej komendantce hufca, druhnie Janinie Pałetko. Wszystko to skończyło się, niestety, w 1948 roku!

Na razie nic nie zapowiadało tego, co stało się później. Mama przyjechała zaraz po zakończeniu roku szkolnego i objęła obowiązki prowadzenia księgowości w poniemieckim młynie, którego właścicielem był Janusz. Młynarzem był w dalszym ciągu p. Winter, Niemiec, poprzedni właściciel. Janusz był kimś w rodzaju menagera – załatwiał wszystkie sprawy w urzędach i gdzie było trzeba, jeżdżąc zawsze na motocyklu. Po wyjeździe pp. Winterów, chyba w 1947 roku, Janusz zatrudnił innego młynarza, a sam dalej zajmował się „ważniejszymi” sprawami. Młyn był zabytkowy, wodno-elektryczny, wszystkie urządzenia miał drewniane i cieszył się w całej okolicy sławą najlepszego przemiału. Zjeżdżali się do nas rolnicy z odległości kilkunastu kilometrów, pomimo że w mieście był młyn państwowy. Mama siedziała we młynie przy wejściu i wypisywała kwity.

Wspomniałam o szkole w Zabrzu – tam były problemy z dziećmi, które w czasie wojny nie mogły mówić po polsku. W Ząbkowicach takich problemów nie było. Tu wszyscy byli przyjezdni, tyle że z różnych stron Polski. Ja miałam za sobą tylko szkołę polską. Najpierw, w czasie okupacji niemieckiej chodziłam do szkoły żeńskiej. Po wyzwoleniu w 44 roku poszłam do szkoły koedukacyjnej – uczyliśmy się tam po polsku, ale np. była historia Rosji, język rosyjski i język ukraiński. Po przyjeździe do Polski poszłam do szkoły ośmioklasowej, ale zanim ją skończyłam była reforma i po siódmej klasie szło się do ogólniaka lub do zawodówki. Jak chodziłam do szkoły powszechnej, nie było jeszcze obowiązkowego języka rosyjskiego, w mojej klasie był angielski jako język obcy. Ale jak w 48 roku poszłam do ogólniaka, język rosyjski już był obowiązkowy, w ósmej klasie jako jedyny język obcy, w dziewiątej dołożono nam jeszcze łacinę. A po dziewiątej klasie pojechałam do Wrocławia, do liceum plastycznego i tu już żadnego języka obcego się nie uczyłam – nie dlatego, że go nie było w programie, tylko z powodu braku nauczycieli.

 

MOJA DROGA NA ZACHÓD – c.d.

Po minięciu granicy wszystko było dla nas zdumiewające. Zaraz na pierwszej stacji pojawiła się sprzedawczyni słodkich bułek. Były one układane na blasze obok siebie, rosnąc zlepiały się i potem się je odrywało od reszty. Bardzo nam smakowały! Pociąg zaczął mieć przestoje, nie wiadomo było, kiedy ruszy. Z tego, co później słyszałam od mamy, wiem że niekiedy ludzie się składali na jakieś spirytualia dla obsługi, żeby pociąg mógł pojechać dalej.

Pierwszy dłuższy postój był na stacji Dębica. Pociąg stał tam 5 dni, zupełnie bez powodu, jak nam się wydawało. Możliwe, że wtedy właśnie odbyła się ta zbiórka dla obsługi. Drugi kilkudniowy postój nastąpił w Tarnowie. Tam mieszkała kuzynka mamy – pamiętam, że mama nas do niej zaprowadziła i mogliśmy się wykąpać! Wszystko to było okupione nadludzkim wysiłkiem mojej mamy, która musiała sama mierzyć się z wyzwaniami, jakie jej los stawiał na drodze. Pewnego razu na takim postoju raptem tato zaczął się wdrapywać na górę. Chwilę przedtem widziany był na swoim miejscu na materacu, mama więc stwierdziła, że musiał spaść między wagony – dziwne było tylko to, że nic mu się nie stało, ale ponieważ był w płaszczu podbitym futrem i w futrzanej czapce na głowie, uznano to za dowód boskiej opieki nad nami.

Gdy dojechaliśmy do Krakowa, opuścili nas nasi współtowarzysze podróży. Brat inż. Lepszego był profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego i oni jechali do niego. Nasz pociąg jechał dalej, na Śląsk. Tam stanął na stacji w Bytomiu i tu mama załatwiła wyładunek naszych rzeczy. Miała zamiar dostać się do Zabrza, gdyż tam znaleźli się nasi znajomi z Brzeżan, pp. Siwkowscy, którzy zaoferowali nam wspólne mieszkanie zanim się zagospodarujemy. Mama wysłała dzieci z tatą do Zabrza, chyba dorożką, a sama została, żeby pilnować naszego bagażu. Nie wiem, czy Panna Janka pojechała z nami, czy została z mamą. Wiem z mamy opowiadań, że musiała stawiać czoła pijanym krasnoarmiejcom, którzy próbowali coś podkraść, ale widocznie nic atrakcyjnego nie było na widoku, bo jakoś się jej udało dotrwać do rana. Wtedy wynajęła ciężarówkę, na którą dało się załadować wszystkie nasze bagaże, tyle że niezbyt fachowo. Okazało się to w czasie jazdy – kierowca jechał „po kawalersku” i na jakimś zakręcie mama ujrzała, jak jej skrzynia z porcelaną „frunęła” z góry i roztrzaskała się na jezdni. Kierowca podobno nawet nie zwolnił. (Potem mieliśmy tylko płytkie talerze, bo głębokie były w tej roztrzaskanej skrzyni.)

PP. Siwkowscy odstąpili nam jeden pokój. Mieszkali na pl. Krakowskim, na trzecim piętrze. Mama dostała pracę w sekretariacie szkoły muzycznej, a my z bratem zaczęliśmy chodzić do szkoły podstawowej, która się znajdowała bardzo niedaleko. Ja poszłam do piątej, a mój brat do czwartej klasy. Dzieci w mojej klasie były z różnych stron, niektóre dosyć już zżyte, ale pamiętam, że na pytanie mamy: „jak tam jest w szkole?” odpowiedziałam: „a, mamy taką jedną Szwabkę, nie umie mówić po polsku!” i wtedy moja mama strasznie się zdenerwowała. Powiedziała do mnie: „nie mów tak, to jest taka sama Polka, jak ty, ale tutaj nie można było mówić po polsku, mogło to być ukarane śmiercią. Jak więc ona ma umieć teraz mówić? Nigdy więcej nie nazwij jej Szwabką, ale staraj się jej pomagać w nauce polskiego.” Nie pamiętam już, czy mogłam jej dużo pomóc, bo niedługo przestaliśmy chodzić do tej szkoły. Za to wiem, że siostra mego późniejszego męża (urodzonego w Katowicach), moja równolatka, była właśnie taką „Szwabką” i tak dokładnie starała się wyprzeć niemczyznę ze swojej pamięci, że nie znała później ani słowa po niemiecku. Mój mąż i jego starsza siostra byli dzięki wojnie dwujęzyczni, bo matka w domu rozmawiała z nimi po polsku. Ale oni byli starsi i rozumieli, że poza domem nie można się po polsku odezwać. Natomiast młodsze dzieci mogły być w śmiertelnym niebezpieczeństwie i żadna matka nie chciała ich na to narażać. A po wojnie koleżanki-Polki nie wszystkie miały tak mądrą mamę, jak moja.

MOJA DROGA NA ZACHÓD – c.d.

poprzednia część

W końcu podstawiono wagony towarowe. Ostatni kryty wagon stanął w miejscu, gdzie kończył się peron. Koło nas zatrzymał się pierwszy wagon odkryty, tzw. lora. Mieliśmy ją zagospodarować do spółki z inż. Lepszym. On zagospodarował swoją część w ten sposób, że wśród jego skrzyń utworzono coś w rodzaju pomieszczenia, w którym mogła się schronić cała jego rodzina. Moja mama nie miała pojęcia, jak sobie poradzić z załadowaniem bagaży na lorę. Zgłosili się do tej roboty jacyś Ukraińcy i mama powierzyła im załadunek naszych rzeczy. Wypytywali się, co jest w poszczególnych bagażach, a mama im to mówiła. Potem się okazało, że zapakowali część rzeczy tak, żeby nas okraść w czasie podróży. Wszystkie nasze rzeczy ułożyli w jedną stertę, która sięgała wysokości dachu sąsiedniego wagonu, a na wierzch położyli nasze sprężynowe materace i przykryli celtą, żeby zaś się to nie rozleciało, dwa pionowe słupy stanowiące część wagonu były ściągnięte jakimiś stalowymi linami. Skrzynie były ułożone w ten sposób, że należało się po nich wdrapać na górę i wsunąć pod celtę na materace. Panna Janka miała miejsce dla siebie przy tym wejściu, bardziej siedzące, niż leżące. Mogła za to czymś się osłonić, jak padał deszcz czy śnieg. My byliśmy narażeni na opady, chyba że naciągneliśmy sobie celtę na głowę. Trzeba pamiętać, że nasza podróż odbywała się w listopadzie i trwała przeszło dwa tygodnie.

Cała nasza żywność znajdowała się w dużym koszu na bieliznę. Pakujący nas Ukraińcy ustawili ten kosz na górze w ten sposób, że gdy pociąg dojeżdżał do granicy, zaczepili bosakiem o rączkę kosza i ściągnęli go z wagonu. Mama starała się go utrzymać, ale nie była w stanie. W ten sposób zostaliśmy bez jedzenia – na szczęście te rodziny z transportu, które wyładowywały się zaraz po wjeździe do Polski, dzieliły się z nami swoimi zapasami. Gdyby nie ich postawa, nie moglibyśmy pojechać dalej, bo czas podróży przez Polskę był o wiele dłuższy, niż droga do granicy. Okazało się też, że nie ma wielkiej walizy, w której były najlepsze ubrania nasze i rodziców. Też była w takim miejscu, że można ją było wyjąć bez naruszania reszty bagażu.

MOJA DROGA NA ZACHÓD – c.d.

poprzednia część

W czasie, gdy my handlowaliśmy na targu rzeczami, których nie można było wziąć ze sobą, mama zajmowała się załatwianiem pakowania dobytku, który mieliśmy zabrać. Muszę tu wyjaśnić, dlaczego piszę, że to mama załatwiała coś, czy decydowała o czymś, choć tato żył. Otóż ojciec był stary, a utrata źródła utrzymania zaraz na początku wojny (najpierw weszli do nas Sowieci) wpłynęła na stan jego umysłu bardzo destrukcyjnie. Stał się dla mamy jeszcze jednym „dzieckiem”, o które musiała się troszczyć. Od początku wojny więc to ona była głową rodziny i ona pracowała na jej utrzymanie. Na szczęście została z nami nasza przedwojenna bona, Panna Janka, która już do końca wojny prowadziła nasz dom, prała, gotowała i utrzymywała porządek. Tato głównie pilnował nas.

Pewnego pięknego jesiennego dnia pojechaliśmy z naszymi rzeczami do Potutor – węzłowej stacji kolejowej, odległej o 9 km od Brzeżan. Niestety, pewnie ze względu na to, że mama niezbyt energicznie potrafiła załatwić transport, na miejscu okazało się, że jesteśmy jednymi z ostatnich chętnych do wyjazdu. Cały peron był już dawno zajęty przez wcześniejszych kandydatów do wyjazdu, mało tego – za peronem ciągnął się długi szereg różnych bud czy szałasów. Pierwszym stanowiskiem za peronem była zbudowana z pakunków i skrzyń buda inż. Lepszego, znajomego mamy. Była ona odsunięta od peronu o kilka metrów, bo bezpośrednio za peronem leżała stara kupa końskiego nawozu. Nasze skrzynie zostały wyrzucone w pobliżu, a potem ustawione na tym miejscu z trzech stron i przykryte tzw. „celtą” (grubą, namiotową tkaniną). Pod tą celtą na skrzynkach stały 2 materace sprężynowe, na których kładliśmy się z rodzicami i posłanie Panny Janki. Nawóz pod spodem okazał się bardzo przydatny, bo trochę grzał, a musieliśmy tam spędzić przeszło miesiąc. Naturalnie spało się w tych samych ubraniach i płaszczach, w których się chodziło w ciągu dnia. Pamiętam, że w ciągu całego tego okresu raz nas mama zawiozła do Brzeżan, gdzie mogliśmy się wykąpać.

Dla nas, dzieci, to wszystko było zabawą. Niedaleko była piaskownia, gdzie można się było bawić i urządzać sobie różne domki w ścianach z gliny, wieczorami dorośli palili ogniska, aby zrobić kolację, a potem się przy nich śpiewało albo słuchało ciekawych opowieści. Niestety, czasem były to opowieści tragiczne. Nasz transport nie mógł odjechać wcześniej dlatego, że zginął nasz kierownik – został wciągnięty przez Ukraińców w zasadzkę i  bestialsko zamordowany.

ciąg dalszy

MOJA DROGA NA ZACHÓD

Na zamku w Brzegu otwarto nową wystawę, poświęconą wspomnieniom i pamiątkom kresowiaków – nowych mieszkańców tzw. Ziem Odzyskanych, którzy musieli opuścić swoje domy na wschodnich ziemiach przedwojennej Polski i przenieść się w nieznane. Przypomniało mi to, że ja też byłam tzw. „repatriantką ze wschodu” – przyjechaliśmy z Podola, z Brzeżan ostatnim transportem w końcu ,1945 roku. Postaram się opisać swoje wspomnienia z tej podróży. Będą to jednak wrażenia z perspektywy małolatki, jaką wtedy byłam – miałam lat 11. Myślę jednak, że mogą być interesujące dla dzisiejszego odbiorcy.

Naturalnie postanowienie o wyjeździe zapadło gdzieś ponad głowami nas, dzieci. Ja i mój młodszy o rok brat dowiedzieliśmy się o perspektywie wyjazdu dopiero wtedy, gdy mama powiedziała, że będziemy sprzedawać różne rzeczy na targu. Były wakacje, potraktowaliśmy więc tę propozycję jako sympatyczne urozmaicenie dosyć nudnej egzystencji. Nudnej, bo nie było z kim się bawić – rodzina właścicielki naszego domu wyjechała już wcześniejszym transportem.

Co rano więc, odprowadzani przez tatę, przychodziliśmy na brzeżański plac targowy i rozkładaliśmy nasze „towary” na dużym kawałku jakiegoś materiału, leżącym na ziemi. My siedzieliśmy na krawężniku czegoś, co powinno było być chodnikiem. Sprzedawaliśmy najróżniejsze rzeczy, których nie można było zabrać – pamiętam porcelanowe talerze i półmiski, ale były też ubrania i naczynia gospodarskie. Zawsze rozkładaliśmy nasz kram koło pewnej pulchnej pani, mamy mego szkolnego kolegi, która handlowała „pampuchami” – smażonymi na oleju słodkimi i pulchnymi plackami. Ponieważ musieliśmy się pozbyć również większości naszych zabawek, a pieniądze z ich sprzedaży należały do nas, mój braciszek większość swoich przejadał u naszej sąsiadki – zawsze był amatorem słodkości. Raz kupiliśmy sobie pół „litry” czereśni – okazały się pełne robaków. Gdy zastanawialiśmy się, co z nimi zrobić, nasza sąsiadka powiedziała: „taż przecie dzisiaj nie piątek, to nie szkodzi, że z mięsem”, więc spałaszowaliśmy wszystkie.

ciąg dalszy