Tyle się teraz mówi i pisze o prawach zwierząt, że czasem mam wrażenie, iż są one ważniejsze niż prawa ludzi. Moja Mama bardzo dbała o dobre traktowanie zwierząt, ale jednak traktowała je inaczej, niż ludzi.
W 1948 mieszkaliśmy w poniemieckim zabytkowym młynie wodno-elektrycznym, znajdującym się na końcu gminnej wsi Sadlno (wcześniej „Zadziele”), rozciągającej się wzdłuż drogi z Ząbkowic Śląskich w kierunku Kamieńca Ząbkowickiego. Na początku tego roku wyjechali do Niemiec poprzedni właściciele młyna. Nikt z nas nie wiedział, że w kącie stajni Frau Winter zostawiła kurę, siedzącą na kaczych jajach. Mój brat Stach zobaczył uciekające, dopiero co wyklute kaczątko i goniącą je z głośnym gdakaniem kurę. Złapał je i zaniósł Mamie, która przyjmowała od rolników przywiezione do młyna zboże. Mama wsadziła je sobie na szyję, pod kołnierz bluzki, wystawiając tylko łepek na zewnątrz. Kaczątko zostało uratowane.
Przez pierwsze dni żyło u Mamy na szyi. Potem Mama znalazła duże pudło, wyścieliła je ligniną i wstawiła tam talerzyk z wodą i filiżanką wstawioną do tej wody „do góry dnem” (chodziło o to, żeby kaczątko mogło pić, a nie taplać się w wodzie). Ponieważ na kaczki woła się „taś, taś”, nazwaliśmy je „Tasiunią”. A ona zaakceptowała nowe locum. Komicznie wyglądała, gdy wskakiwała na przewróconą filiżankę i stojąc na jednej nodze (drugą chowała) „udawała Napoleona”, wodząc wzrokiem dookoła. W końcu zaczęła z pudła wyskakiwać, głownie po to, żeby biegać za Mamą. Młyn był zabytkowy, ściany były grube, a progi wysokie. Mama jednym krokiem przekraczała próg, a Tasiunia wskakiwała nań, biegła, biegła wpatrzona w Mamę i rozplackiwała się, gdy próg się kończył. Można było boki zrywać ze śmiechu. Ale Mamie wcale nie było do śmiechu, bo kaczka była coraz większa, pióra jej rosły i coraz więcej było po niej sprzątania. W końcu Mama uznała, że kaczkę trzeba gdzieś przekwaterować.
W podwórzu, koło wozowni, była nieużywana komórka. Mama postanowiła tam umieścić kaczusię, ale żeby się przyzwyczaiła do nowego miejsca, zostawiła ją tam w klatce. Ale do młyna z rolnikami często przybywały ich psy. I znów Stach ujrzał wypadającego z komórki obcego psa z kaczką w pysku. Pobiegł za nim z kijem i pies kaczkę wypuścił, ale wyżarł jej kawał ciała powyżej kupra. I znów kaczka wróciła do Mamy na leczenie i dojście do zdrowia. Kuper się zrósł, a jakże, tylko był skierowany w lewą stronę. W gospodarstwie przy młynie był kurnik. Mama uznała, że będzie to najodpowiedniejsze miejsce dla opierzonej już kaczki i wieczorem tam ją zaniosła. Niestety – rano kaczka siedziała wciśnięta w kąt i bez jednego oka, które jej kury wydziobały. Musiała więc znów wrócić do Mamy na leczenie i rekonwalescencję.
Tymczasem Stachowi jeden z dalszych sąsiadów zaoferował kupno pary kaczek „belgijskich”. Były one dużo większe od normalnych kaczek, hodowanych w gospodarstwach wiejskich, kolorowe z przewagą czarnego. Stach je kupił i wygospodarował dla nich miejsce w komórce za stajnią, więc Tasiunia po wyleczeniu ślepego oka zamieszkała z nimi. Zaczęła nawet znosić jajka – były wielkości i kształtu piłeczek do pingponga. Kaczka „belgijka” znosiła normalne kacze jaja, tak że Stach doczekał się niedługo całego stadka kaczek, które kaczor prowadził do młynówki. Pływały sobie swobodnie, gdzie chciały, bo wiadomo było, że wrócą na karmienie. Wśród kolorowych kaczek wyróżniała się Tasiunia – jedyna biała, z krzywym kuprem i oglądająca świat jednym okiem.
Następnego roku kaczki świetnie się hodowały, aż do owego feralnego dnia, kiedy Tasiunia nie zdołała uciec spod kopyt wielkiego konia – perszerona, ciągnącego do młyna wóz ze zbożem. Rozdeptał ją swoim wielkim kopytem i Mama nic już nie mogła jej pomóc. Stwierdziła, rozkroiwszy kaczkę, że koń rozdeptał jej całą wątrobę i inne wnętrzności, ale że mięso jest czyste i pachnące. Wobec tego tuszka kaczki została upieczona i obie z Mamą zjadłyśmy ją z wielkim smakiem. Stach nie brał w tej uczcie udziału, gdyż dla niego był to kanibalizm. Natomiast ja uważam, że Tasiunia skończyła swoje życie zgodnie ze swoją naturą i z wielkim pożytkiem.